Montag, 21. Mai 2012

Tony betonu

     Są pewne miejsca w Wiedniu, którymi Austriacy nie bardzo chcą się chwalić. Pewnego razu jechałam dla hecy tramwajem i jakie było moje zdziwienie, gdy na horyzoncie ukazał się gigantyczny moloch z betonu. Nie miał żadnej konkurencji w okolicy, bo stał w samym środku Augarten. Tramwaj przejechał wzdłuż parkowego muru i skręcił między kamienice, zabierając mi możliwość kontemplacji kolosa. Co to było? Takie wielkie! Na środku parku! Po prostu nie da się tego przegapić! W życiu o tym nie słyszałam. Niemożliwe... Rzut okiem na mapę (która wszelkie Sehenswürdigkeiten, czyli 'rzeczy godne zobaczenia' ma podpisane i oznaczone kolorem fioletowym) nic nie pomógł, bo w miejscu, gdzie powinna znajdować się nazwa tej imponującej budowli, było tylko różowe kółeczko.

     Kwerenda w internecie potwierdziła moje przypuszczenia. Wszystkie oficjalne strony miasta nawet się nie zająknęły o gigancie, chociaż kilkukrotnie wspominano o samym Augarten. Dopiero wprost na hasło "Augarten" znalazłam wyjaśnienie zagadki. Oczywiście betonowy potwór to wieża przeciwlotnicza zbudowana przez nazistów podczas drugiej wojny światowej. To, co widziałam z tramwaju, stanowi zaledwie jedną szóstą systemu obrony miasta. Wszystkie wieże stoją do tej pory, są równie masywne i wysokie. Robią gigantyczne wrażenie, ale nie dziwię się, że Austriacy nie chcą się nimi chwalić.

     Jak zapewne wiecie, historia drugiej wojny światowej nie należy do moich ulubionych tematów, ale rozmiar mojej ignorancji zmobilizował mnie do działania. Aby uzupełnić niedobory wiedzy, urządziłam wielką wyprawę do wszystkich sześciu wież. Przy okazji, zapamiętałam, co następuje. Profesjonalnie nazywa się to Flugabwehrkannonenturm (w skrócie Flakturm) i powstało tylko w trzech miastach: Berlinie, Hamburgu i Wiedniu, przy czym w Berlinie nie zachowały się wcale, a w Hamburgu tylko częściowo. Wiedeń ze swoją szóstką jest więc wyjątkowy. Wieże ustawiano parami: Gerechtsturm ('wieża ogniowa') i Leitturm ('wieża dowodzeniowa'). Tworzą trójkąt, który miał strzec centrum miasta. Górne platformy wszystkich wież znajdują się na tej samej wysokości bezwględnej. Zresztą, nie będę się bawić w militarystyczne szczegóły. Kto zna niemiecki i interesuje się wojskowością, zapraszam tu.

     Wieże w Augarten wybudowano na końcu. Są najwyższe i najbardziej okazałe. G-turm, którą to właśnie widziałam z tramwaju, ma 55 metrów wysokości. Wrażenie z oglądania niesamowite... Augarten to trochę zaniedbany park francuski. Alejki jak od linijki, wystrzyżone drzewka i krzaczki, symetryczne klomby. Przychodzi tu trochę ludzi, jak to zwykle do parku, żeby odpocząć, pośmiać się, pograć w piłkę, pobawić się z dziećmi itp. I nad tym wszystkim góruje to betonowe bydlę. Wieżę widać niemal z każdego miejsca w parku. Jest wielka. Jest olbrzymia. Jest kolosalna. Szara, betonowa, przytłaczająca. Do tego się sypie. Po obwodzie spięto ją potężnymi klamrami, żeby się nie rozleciała. Kawałek platformy jej odleciał. Powtórzę: kawał wielkiej, betonowej platformy z wysokości czterdziestu paru metrów odleciał.Wiatr dął potępieńczo ze wszystkich stron, dzień szary i ponury. I ten kolos nad głową. Graffiti, które miało ośmieszać wieżę, samo wygląda śmiesznie wobec jej ogromu. G-turm w Augarten to po prostu góra agresywnego złego betonu. Inaczej nie potrafię tego nazwać. Po prostu brakuje mi słów.

     Nie inaczej jest z L-turm. Podstawa prostokąta, o wysokości 51 metrów. Tylko nieznacznie ustępuje partnerce pod względem siania grozy. Choć to gołe betonowe ściany, które nie były w użytku od sześćdziesięciu lat, wyglądają, jakby były uzbrojone po zęby. Brrr...

     Kolejną parkę można znaleźć w mało znanym parku Arenberg, w mało znanej części trzeciej dzielnicy. Parczek niewielki, kamienice dookoła, to i same wieże wyglądają mniej imponująco, chociaż mają 39 i 42 metry. Na dodatek obsadzono je dookoła drzewami, więc jak się człowiek zagapi, to nawet o nich zapomni.  Tylko mi jakoś tak dziwnie wciąż było. Pod jedną z wież zrobiono plac zabaw. Chmara dzieciarni bawiła się w najlepsze pod ścianą z betonu. Pod drugą urządzono tak zwany 'ogródek sąsiedzki'. To znaczy klomby na kwiaty i warzywa, które sąsiedzi mają wspólnie uprawiać, przez co mają się lepiej zintegrować. Na jednej ze ścian następujący poemat:

hystorysteria
WA(R)S YOU
tie(d) world

     Na innej olbrzymi malunek jakiegoś starożytnego wojownika. Dziwność. Staruszek, który właśnie wyprowadzał pieska, zagadnął mnie i powiedział, że to "Pamiątka od Hitlera". Niby poukrywane, ale widoczne. Tak wielkie, że oko gubi perpektywę. W górze przelatują ptaki, w dole szczekliwe yorki obsikują mur. 

     Kolejna para stanowi ciekawe przeciwieństwo. To jedyne wieże, które znalazły praktyczne zastosowanie. G-turm ukrywa się sprytnie wewnątrz kwartału kamienic. Sporo musiałam się nakombinować, żeby znaleźć wejście do środka. Z zewnątrz zupełnie jej nie widać, niewielu o niej wie, a przecież znajduje się przy arcyruchliwej Mariahilferstrasse! Wykorzystano ją zapewne do celów państwowych, bo anteny wszelkiego typu porastają ją dość dokładnie. Poza tym nie można podejść bliżej, bo otacza ją dodatkowy płot, a bramka wymaga specjalnego kodu. Oczywiście wielki zakaz robienia zdjęć zobaczyłam, dopiero przeglądając zdjęcia w aparacie, ale to już inna sprawa...

     Część dowodzeniowa omawianej parki została dla kontrastu upubliczniona. By nie rzec wyeksponowana. Dopiero, gdy ją znalazłam, skojarzyłam fakty. Obecnie w L-Turm w pobliżu Mariahilferstrasse znajduje się Haus des Meeres, to znaczy oceanarium. Dołożono do niej szklane przybudówki w ramach koloru morskiego, zewnętrzną klatkę schodową. Całą jedną stronę (i spód platformy) pokrywają ścianki wspinaczkowe. Wspominałam, że ta wieża liczy sobie 47 metrów? No właśnie. Z początku wydaje się, że kolorki oswoiły mroczny Flakturm. Wokół oczywiście gospodarni Austriacy urządzili parczek, plac zabaw, ławeczki, sklepy te sprawy. Jednak wciąż nie mogę się pozbyć wrażenia, że wieża ma wielkie, ostre kły i pazury. Tylko na razie taktycznie je chowa.

     Wiedeń mnie zaskoczył. Bardzo mocno mnie zaskoczył. I to w momencie, gdy zaczynał mnie powoli nudzić. Żadne zdjęcia nie oddadzą wielkości i ogromu ponurości, którą roztaczają wokół siebie wieże. Flaktürme przypominają o potężnym kawałku historii, o którym mieszkańcy miasta chcą zapomnieć. Wiedeńczykom szkoda pieniędzy na wyburzenie wież. Cierpliwie czekają, aż same się rozpadną.


Samstag, 19. Mai 2012

Schallaburg

     Pierwsza wycieczka poza miasto. Cudowne, energetyzujące uczucie. Świeża fala doznań i emocji po oswojonym już Wiedniu. Tym milsza, że wywołana mieszanką elementów znajomych mi skądinąd. I te lasy!

     Do Schallaburgu wybrałam się ze znajomymi Węgrami, którzy mają własny samochód. Większą część drogi jechaliśmy autostradą, co czasem utrudniało podziwianie uroków, ale dzięki temu sto kilometrów pokonaliśmy w niecałą godzinę. Bo Schallaburg leży w Dolnej Austrii, dokładnie na zachód od Wiednia. Krajobraz raczej pagórkowaty niż górzysty, ale od południa można było już dojrzeć wyższe wzniesienia. Po dolinach urocze pola, wsie rozrzucone tu i ówdzie. Tu jakiś kościółek z tej czy innej epoki, tam pole zupełnie nowoczesnych wiatraków. Czyste ulice, zadbane ogródki. Bardziej strome stoki porastały lasy mieszane. Ponoć bardzo stare, naturalne, niesadzone. Po prostu kraina mlekiem i miodem płynąca.

     Z daleka wygląda jak transylwańskie fortece albo dolnośląskie zamki. Osadzony na zboczu wzgórza góruje nad doliną. Nad całością czuwa wysoka wieża (o funkcjach prestiżowych, a nie obronnych, jak informuje informator). Zewnętrzny mur okala ogród i zamek. Jego najstarsza część pochodzi ponoć z XI wieku, co czyni ją najstarszą w regionie. Wygląda to jak gigantyczne kartonowe pudełko. Oczywiście poza tym, że jest zrobione z wielkich kamulców, ma ściany grubości półtora metra u podstawy, ciągnie się na kilkanaście metrów do góry i ma otwory okienne, ale nie ma dachu. Gwoździem programu nie jest jednak kamienne kartonowe pudełko, ani plac zabaw dla dzieci w kształcie smoka, ani nawet bajeczny ogród francuski z jabłoniowym sadem, lecz renesansowy dziedziniec arkadowy. Pierwsze wrażenie: jak na Wawelu! Nieregularny dziedziniec okalają arkadowe podcienie. Na pięterko prowadzą z dwóch stron schody. Kolumny i łuki są ozdobione niesamowitymi stiukami malowanymi na czerwono. Autorem tychże jest pan Jakob Bernecker von Hallein. Trzeba przyznać, że się postarał. Szereg ważnych dla zamku osób doczekało się tam swojego przedstawienia w całości lub w części (głównej). Misterne motywy roślinne nienachalnie wypełniają wolne przestrzenie. Całość, od ogólnej wizji po najmniejszą rozetkę na bazie kolumny, cechuje wdzięk i lekkość. Zaiste renesansowy klejnocik.

     Wewnątrz zamku mieści się wystawa "Das Goldene Byzanz & Orient". Jak zazwyczaj w Austrii, dokładnie ją przemyślano. Eksponatów nie ma zbyt wielu, ale przedstawiają konkretną wartość czy to materialną, czy historyczną lub artystyczną. Wszystko układa się w ciąg dydaktyczny, który przedstawia charakter, historię i wpływ Cesarstwa Bizantyńskiego. Widzimy więc jak z greckiej kolonii Byzantion powstaje druga stolica imperium - Konstantynopol. Dowiadujemy się jak funkcjonował na co dzień, w jakich językach mówiono w mieście i w pozostałych częściach imperium. Jakie były zależności między kulturą grecką, łacińską i innymi, które znalazły się w granicach Cesarstwa. Jak dla mnie, najbardziej wartościowe fragmenty wystawy to te, które opisują kontakty Bizancjum z ludami lub państwami, które je atakowały. Jasno pokazują one fakt, że obie strony nie tylko ze sobą walczyły, ale także czerpały od siebie. W ten sposób stajemy oko w oko z Bułgarami, Awarami, Turkami, Arabami...

     Zdecydowanie udana wystawa. Naszła mnie jednak taka refleksja, że biedni ci Austriacy. Trzeba im tłumaczyć, że ikony pochodzą ze Wschodu... To oczywiście uproszczona wersja refleksji, ale moi towarzysze podróży mieli podobne odczucia. Podróżując na południe i wschód od Austrii, ale nawet i po Polsce, wyraźnie czuć ten bizantyński powiew. Cerkiewki, cyrylica, ikony - nie jest to dla nas zupełnie obce, prawda? Na wystawie "Das Goldene Byzanz & Orient" pieścili się z maleńkim drewnianym ikonostasem, podczas gdy w naszym kraju można takie zobaczyć wciąż w użyciu.

     Droga powrotna także minęła przyjemnie. Usłyszałam parę interesujących historyjek o życiu w Austrii, o których być może opowiem innym razem. Wstąpiliśmy też na chwilę do Kloster Melk ("Kloster" znaczy "klasztor"). Weszliśmy tylko na główny dziedziniec i zajrzeliśmy do przedsionka jednego kościoła, bo było późno i zamykali już cały kompleks. Klasztor w Melk nazywa się perłą baroku i nie bez przyczyny. W życiu (a widziałam parę wersji baroku z rzymskim na czele) nie widziałam kościoła, który byłby tak wypełniony złotem. Coś niesamowitego! Następnym razem jadę prosto do Melk...

Donnerstag, 17. Mai 2012

Małe radości życia w akademiku

    Jak już wspominałam, żyję sobie w żeńskim akademiku, przy uliczce Michaelerstraße, w spokojnej dzielnicy Währing. Dawno nie pisałam o wydarzeniach w akademiku, bo... nic się nie dzieje. Jadąc do takiego babińca, bałam się, że kłaki będą latać na lewo i prawo, przez korytarz nie będzie można przejść z powodu potoków żółci i jadu, a pokoje podzielą się na partie, frakcje i sojusze rozdzielone zasiekami. Tymczasem brak podstawowego czynnika mącącego atmosferę (czytaj: mężczyzn) sprowadza na naszą małą społeczność błogość i nudę. 

     Każdy żyje tu swoim rytmem. Niektóre dziewczyny wstają o piątej rano, inne o dwunastej. Są takie, które codziennie odkurzają w pokoju i takie, które wywieszają na drzwiach zawieszkę "Bitte, nicht putzen" (to wiadomość dla sprzątaczek: "proszę nie sprzątać"). Są takie, jak Amerykanka, które najpierw nasłuchują i rozglądają się przez szparę w drzwiach, zanim wyjdą do kuchni, a są takie, jak dwie Włsozki, które uwielbiają spędzać czas w kuchni przy kawie, a dodam, że to typowe Włoszki, które mówią dużo, głośno i na raz. Mają swoje miejsce w lodówce i swoje potrawy, które najchętniej gotują. Są w różnym wieku, czasem się uczą, czasem dorabiają, a czasem pracują w pełnym wymiarze.

     Trochę szkoda, że nie ma głębszego ducha integracji na piętrze. Z drugiej strony nie ma się czemu dziwić. Język stanowi poważną przeszkodę, jeżeli chce się pogadać o czymś więcej niż o pogodzie. Poza tym pojawiają się różnice w rozumieniu naszych obowiązków wobec akademika, a to prowadzi do ciężkiej atmosfery. Istnieje bowiem zasada, że jeżeli sprzątaczki podczas sprzątania kuchni zastaną brudne naczynia, pozbywają się ich. Robią to w ten sposób, że wrzucają naczynia do wora i wystawiają na balkon, gdzie czekają, aż ktoś się nimi zainteresuje. Całkiem rozsądne, robactwa byśmy nie chciały. Niestety ostatnio doszło do sytuacji, gdzie nikt się do pobrudzenia naczyń nie przyznawał, była ich cała sterta (wyglądało to na sporą imprezę), a na dworze trzydzieści stopni w cieniu. Zaczęłyśmy żywo odczuwać ich brak. Leżały biedne talerze i szklanki, garnki i sztućce ze dwa tygodnie, zanim zebrała się grupka zdeterminowanych, która wspólnymi siłami pokonała zmorę. Czy coś się zmieniło wobec tego? A gdzieżby! Dalej się zdarza, że naczynia zostają. Przypalona patelnia, widelce, kubki... Rano ktoś robi sobie kanapkę, a potem nie ma czasu umyć noża. Niby drobiazg, ale na dłuższą metę zaczyna irytować. Szczególnie, gdy ty też się spieszysz, a musisz szukać zastawy na balkonie i czyścić ją za kogoś.

     Problemy sprawia też kwestia własności naczyń. Bo wiadomo, że jak coś jest wspólne, to nie należy do nikogo i nie trzeba o to dbać (biedny opiekacz notorycznie oblepia stary, zwęglony ser). Pretensje zaczynają się też w momencie, gdy ktoś zostawia własne naczynia w suszarce, a potem odnajduje je dopiero po miesiącu albo wcale. Niektóre dziewczyny postanowiły powiedzieć "dość" takiej sytuacji i oto na ścianach kuchni rozgorzała interesująca dyskusja. Kartki przyklejają do płytek i opisują tam, jak powinno się postępować z naczyniami (tj. myć je), blatami (tj. ścierać je, gdy są brudne), rozsypaną kaszą na podłodze (tj. poodkurzać ją, a nie czekać, aż sprzątaczka w poniedziałek tym się zajmie), zalaną kuchenką (tj. pościerać ją, bo przy następnym użyciu przypali się), itp. Poza tym do głosu dochodzą pragnienia odzyskania utraconej własności. O sytuacjach łazienkowych wspominać nie będę. Długie listy skarg, zażaleń, próśb, sprostowań i ogłoszeń drobnych. Fascynujące!

     Pomimo opisanych powyżej problemów, czuję się tu całkiem dobrze, bo przyznacie, że to drobiazgi. Przy Michaelerstraße znajduję potrzebny spokój i skupienie. Polubiłam ascetyczny pokoik z widokiem na drzewa, które teraz bujnie się rozrosły. Nauczyłam się, jak używać kuchenki elektrycznej (do tej pory korzystałam tylko z palników gazowych i miałam mnóstwo problemów, żeby wyczuć temperaturę kuchenki bez widoku otwartego ognia).  W pobliżu mieści się szkoła, z której dobiegają radosne okrzyki dzieci, piosenki, muzyka z fortepianu. Z balkonu kuchennego widać zielony, pełen kwiatów skwer, czy też raczej dziedziniec wewnątrz kwartału kamienic. Nawet teraz, gdy zmarznę, mogę odkręcić kaloryfer, który będzie grzać. Gdy wracam do akademika, zawsze wita mnie z wysokości archanioł Michał, którego posąg stoi na rogu kamienicy. Trzyma miecz, a pod stopami gniecie szatana. Gdy wychodzę, pozdrawia mnie jako ostatni przed zanurzeniem się w miasto. Budujące, nieprawdaż?

Montag, 14. Mai 2012

Belvedere III

     Dolny Belweder mieści w sobie w tej chwili wystawę pod tytułem "Gold". Jak większość tutejszych wystaw, sprawiła mi przyjemność nie tylko swoją zawartością, ale także spójnością, przemyślanym układem i wartością, że tak to ujmę, dydaktyczną. Wystawiono głównie współcześnych artystów i ku mojemu zaskoczeniu wielu z nich zainteresowało mnie.

     Wystawa składała się z kilku części, które miały nam pomóc w zrozumieniu jak, kiedy i dlaczego używa się złota w sztuce.  Zresztą, zobaczcie. Mieliśmy więc obok siebie ikony na złotym tle i pozłacane skórki od bananów. Złote kajdanki od Gucciego, złote ramy, samorodki złota, złota tarcza Apolla i złota drabina. Złoto na wszystkich planach. Organizatorzy wystawy postarali się też o wyjaśnienie jak się robi złotą folię, na czym polega pozłacanie i tworzenie złotych nici lub farb. Z artystów, których ponoć było tam stu dwudziestu pięciu, chciałam wspomnę tylko kilku, gdyż inaczej przerodziłoby się to w suche wyliczenia.

     Pierwszy ujął mnie Nedko Solakov. Tworzy specyficzne obrazy. Takie trochę surrealistyczne, trochę symbolistyczne, trochę nie wiadomo co. Ale przykuwają uwagę. Przynajmniej moją. Solakov najczęściej maluje jeden obiekt zawieszony gdzieś w bezprzestrzeni. Dziecko, niebieską piramidę, wstęgę Moebiusa. Umieszcza to w fantazyjnej ramie, która często stanowi jedność z obrazem, i uzupełnia szerokim opisem. Czasem jest to wyjaśnienie symbolu, czasem bajeczka, historyjka z życia lub kilka luźnych reflekcji. Niby nic specjalnego, ale wszystko razem współgra ze sobą w bardzo interesujący sposób. Wdzięczne i delikatne.

     Potem znalazłam Marca Quinna. Tym razem była to rzeźba. Czarny, opalizujący szkielet człowieka (chromowany brąz), z którego wyrastały złote orchidee, jabłka i winogrona. Tytuł "A beautiful continuation". Wymowa oczywista, wrażenia estetyczne i siła wyrazu wyjątkowe.

     Godfried Donkor, który pochodzi z Ghany, ujął mnie pseudo-kolażami (wygląda jak kolaż, ale nim tylko częściowo). Bardzo lubię ten rodzaj twórczości. Na wystawie znalazły się jego trzy prace "Slave to Champ", "A birth of Venus" i "Three Madonnas". Łączy w nich renesansowe kobiece ciała, miedziorytowe przedstawienia statków, zdjęcia atletów. Tak jak w "Trzech Madonnach" zestawienie różnych stylów tworzy napięcie, które pokazuje skomplikowaną sytuację kulturową miejsc takich jak Ghana.

     Ostatni, o którym napiszę, będzie Rudolf Bacher z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Raczej nie jest szeroko znany. Pokazano jego tryptyk ołtarzowy w stylu cerkiewnym. To znaczy złote tło, hieratyczne postaci, skodyfikowane gesty i sceny. Można się spodziewać uduchowionych twarzy i gładkich tkanin, ale tak nie było. Przy bliższych oględzinach okazuje się, że szaty są wymalowane z małych kropeczek, a twarze wyrażają głębokie emocje. Zaskoczenie przerodziło się w namysł...

     Wielką atrakcją wystawy "Gold" był też "Złoty Gabinet". Boazerię tego niewielkiego pomieszczenia w Unteres Belvedere niemal w całości pokryto złotą folią. A trzeba dodać, że boazerię wykonano z iście barokowym przepychem. Było więc mnóstwo esów-floresów, puttów, muszli i innych udziwnień. Gdzieniegdzie wymalowano na kolorowo różne kwiaty. Wisiały tam cztery potężne lustra wypolerowane na błysk. Gdy się stanęło na środku salki, widziało się nieskończone złote korytarze ze wszystkich stron. Do tego na ścianach wisiały półeczki, a na każdej z nich stała pięknie zdobiona biało lub niebiesko gruntowana chińska waza.

Donnerstag, 10. Mai 2012

Belvedere II

     Ostatnio pisałam o historii wiedeńskiego Belwederu. Teraz opiszę jego zbiory. Najpierw na celownik wybrałam Oberes Belvedere, jako że był bliżej kas biletowych. Zdjęć nie będzie, ponieważ obowiązuje zakaz fotografowania, ale chętni znajdą wizualizacje sal oraz reprodukcje obrazów na oficjalnej stronie muzeum. 

     W sali wejściowej (Sala Terrena) powitało mnie czterech atlasów. Początkowo miało ich nie być, ale podczas budowy okazało się, że konstrukcja budynku nie wytrzyma naporu górnych kondygnacji, więc trzeba było dodać łukowate sklepienia i podpory. Pomimo tego drobnego mankamentu sala robi wrażenie. Utrzymana w bieli, ozdobiona stiukowymi płaskorzeźbami, przypomina mi kościół świętych Piotra i Pawła w Wilnie. To taki rodzaj baroku, który lubię. Stąd idziemy w lewo do Sali Carlonego (nazwana tak od projektanta wykończeń). Z miejsca napadły na mnie iluzjonistyczne malowidła. Każdy centymetr ścian i sufitu był zakolorowany. Freski imitowały kolumny, przejścia do innych sal, balkony podniebne i otwarty dach. A nad dachem, pod niebem, nad głową widza (czyli mnie) swój triumf odbywała Aurora. Mnogość elementów zdobniczych, tłum bujnych postaci pod sufitem i fantasmagoryczna kolorystyka przyprawiła mnie o zawrót głowy i skłoniła do przejścia do następnych sal. 

     W kolejnych salach mieściła się austriacka (gwoli ścisłości, nie tylko austriacka) sztuka gotycka. Obrazy, rzeźby i płaskorzeźby. Średniowieczne skupienie (pierwotny wystrój pozostałych sal nie zachował się) przyniosło ulgę po barokowych fluktuacjach. Z początku skrzywiłam się na nieudolne postacie gotyckich malarzy. Jakieś takie powykręcane, kiepska perspektywa, nieporadności kompozycyjne. Po dłuższym oględzinom muszę jednak przyznać, że te przedstawienia mają w sobie niespotykany kiedy indziej realizm. Twarze, nawet te idealizowane, mają całkiem ludzkie zmarszczki na czole, wokół oczu i ust. Tłustemu żołnierzowi, który stoi pod krzyżem, owłosiony brzuchol wyłazi spod koszuli, a podbródek załamuje się pięciokrotnie. Król Baltazar ma frapującą brodawkę na łysawym czole. Gdzie indziej widać wcielenie podstępnika z niedogolonym rudym zarostem. Święty Jan, podczas składania Jezusa do grobu, ma oczy czerwone od płaczu i opiekuńczym gestem pociesza Marię. Ta, nawet podczas radosnej sceny koronowania w niebie, ma delikatne worki pod oczami. Nieziemskiego piękna dodają jej delikatne, brązowe rzęsy i błysk w oku. Po takiej kontemplacji mogłam się po raz drugi zmierzyć z Salą Carlonego. I wtedy dostrzegłam, że wystawiono w niej drewniane, gotyckie rzeźby nieznanego mistrza. Zaiste był on mistrzem! Ludzie wydawali się aniołami, a anioły o kształcie ludzkim odpływały wprost w zaświaty. Delikatne, złotawe barwy, miękki modelunek ciał i szat, twarze pełne słodyczy. Figury tworzyły z barokowym otoczeniem frapujące zestawienie. Tu złoto i tu złoto, ale w jakże różnym wydaniu! Tu spokojna, dostojna Maria, a tam pyszna, półnaga Jutrzenka. Pogańscy bogowie wpadają przy dźwięku prawie namacalnych fanfarów, bohaterowie chrześcijańscy falują przy dźwiękach niesłyszalnej muzyki sfer. Niebywałe doznania...

     Stamtąd przeszłam znów przez salę wejściową do drugiego skrzydła, gdzie umieszczono ekspresjonistów i pokrewnych. Głównie malarze, którzy mieli coś wspólnego z Austrią. Ogólnie zbiór przedstawiał raczej przygnębiające wrażenie. Agresywne, przygnębiające kolory, nakładane szczodrą ręką w krótkich maźnięciach. Nie, to nie dla mnie. Glutki farby aż odstają od płótna, jakby chciały uciec z tego strasznego czasu pierwszej połowy dwudziestego wieku. Większość tych prac wzbudziła we mnie co najwyżaj niesmak, ale jeden artysta przykuł moją uwagę i zawładnął sercem.

     Egon Schiele. Żył lat dwadzieścia osiem, ale włożył w swoje prace niebywałą siłę. Oddziałują wciąż z pełną mocą, chociaż powstały sto lat temu. Weźmy taki "Umarmung" ("Objęcie"). Doskonały temat na sielankowe przedstawienie. Lecz nie dla Egona. Egon zrealizował go na swój sposób. Widzimy dwa ciała, bo wyrażenie "dwoje kochanków" jakoś tu nie pasuje. Obejmują się nawzajem, ale ich ciała wypełnia niepokój, strach. Mięśnie są napięte, skóra w wielu miejscach pociągnięta trupiosiną barwą, nie wiadomo czy postacie chcą sobie okazać czułość, czy zamordować przez uduszenie. Włosy kobiety rozpełzają się na wszystkie strony. Przypomina to "Pocałunek" Muncha. Mężczyzna ma głowę przechyloną, opartą na ramieniu kobiety. Z jednej strony jakby chciał jej coś powiedzieć na ucho, z drugiej jakby opadła mu w chwili śmierci. Pościel, która ich owija nie jest miejscem schronienia. Jest zimna, ma agresywne zęby, wciąga, ale nie daje ciepła. Nawet trawa umiera w zgniłozielonym chaosie. Nigdy jeszcze nie widziałam tak przerażającej sceny erotycznej (bo "miłosnej" byłoby chybionym określeniem). Bez rekwizytów typu czaszka i zegary Schiele pokazał moc śmierci i zniszczenia. I to w sytuacji, w której najmniej byśmy się tego spodziewali. 

     Po "Umarmung" trafiłam na "Sonnenblumen", czyli "Słoneczniki". Podobne podejście do znanego tematu. Wariat van Gogh namalował swoje słoneczniki jasno i radośnie, ale szaleniec Schiele musiał i tu napuścić trupiego jadu. Dominują ciemny brąz i ciemna zieleń. Spomiędzy zmarniałych liści ledwo wystają główki kwiatów, którym daleko do promiennej obfitości pierwowzoru. Ukrywają się, zawstydzone swoją brzydotą spuszczają wzrok.

     Co zaskakujące, patrząc na obrazy Schielego, nie mogę się pozbyć wrażenia, że w stylu jest bardzo podobny do Klimta. Trudno mi precyzyjnie określić, w czym rzecz. Schiele wydaje mi się anty-Klimtem. Najłatwiej będzie mi to wyjaśnić na przykładzie "Tod und Mädchen" ("śmierć i dziewczyna" - kolejny motyw-klucz, który mistrz Egon bierze na warsztat po swojemu). Widzimy scenę w plenerze. Dwie postacie. Podobnie jak u Klimta ich ubrania są raczej polem wypełnionym teksturą niż odwzorowaniem rzeczywistych tkanin. Podobnie jak u Klimta głowy i kończyny wyłaniają się z obrazu tu i tam. I podobnie jak u Klimta, tło zlewa się z pierwszym planem i nie wiadomo do końca, co się tak naprawdę dzieje. Ale. O ile malarstwo Klimta jest peanem na cześć klasycznego (a jednocześnie, że się tak wyrażę, najpopularniejszego), bezczasowego piękna, o tyle Schiele jest piewcą brzydoty i rozkładu. Dziewczyna tuli się do śmierci, jakby ta była ostatnią pociechą i ratunkiem. Śmierć ją przygarnia ciepłym gestem, głaszcze po głowie. Ten gest przeraża. Przeraża, ponieważ jest jedynym przejawem uczucia w całym tym obrazie. Poza nim wszystko atakuje, przytłacza, przygnębia. Wszystko jest brudne, skażone i rozpada się.

     Po takim wstępie reszta zbiorów po prostu mnie znudziła. Wszystkim tym sztukom baroku, klasycyzmu, romantyzmu, biedermeier, impresjonizmu, secesji brakowało właśnie gotyckiego realizmu, tej zadumy nad niedoskonałym ciałem, które przejawia się w zepsutym zębie albo włosach wystających z nosa. Brakowało też głębi przeżywania i siły oddziaływania rodem z Schielego. Obrazki z tych epok oferowały mi podane w różny sposób, przy różnej kresce takie same wyidealizowane twarze kobiet bez jednej zmarszczki, poprawionych, napuszonych mężczyzn, róże, pomady, koronki, ckliwe widoczki, górki, jeziorka, ruinki i tak dalej, i tak dalej. Nawet perła w koronie kolekcji belwederskiej - Klimtowski "Pocałunek", nie wywołał we mnie głębszych emocji. I tak widziałam go już na tysiącach reprodukcji, więc czym się tu zachwycać? Klimt, w moim odczuciu, stał się zakładnikiem własnego stylu i trudno mi wyciągnąć z niego coś poza gloryfikowanym, ale też czysto akademickim, uładzonym, zestandaryzowanym kobiecym ciałem. Nie tym razem, panie Gustawie.

Mittwoch, 9. Mai 2012

Belweder I

     Jakaż piękna swojska nazwa! Belweder! Przypominają się od razu opowieści o mrocznej nocy listopadowej i o księciu Konstantym, przychodzą na myśl kolejni zarządcy naszego pięknego kraju, którzy tam mieszkali lub urzędowali. Jednak wiedeński Belweder, poza nazwą, która oznacza w przybliżeniu "piękny widok", niewiele łączy z warszawskim. Wybudowany za sprawą francuskiego imigranta nigdy nie doczekał się należnej mu atencji, czy chociaż sympatii ze strony Austriaków.

     Kompleks przedstawia się na planie miasta jako pas zieleni z Dolnym Belwederem (Unteres Belvedere) na północy i Górnym Belwederem (Oberes Belvedere) na południu. Na Google Maps można podziwiać kunsztownie rozplanowany ogród francuski. W rzeczywistości nie przemawia do mnie ten rodzaj ogrodu. Szczególnie, gdy jest gorąco i nie ma żadnych drzew w pobliżu, pod którymi możnaby się schować. Ale to takie tam czepiactwo z mojej strony...

     Sponsorem rezydencji był niezmordowany François-Eugène de Savoie-Carignan, po polsku książę Eugeniusz Franciszek Sabaudzki, a znany w Austri po prostu jako Prinz Eugen. Urodził się w 1663 roku, wychował na dworze Ludwika XIV w atmosferze intryg i skandali. Matka księcia była przez długi czas metresą Króla Słońce i wyraźnie miała problemy w konktach ze swoimi synami. Prinz Eugen był uważany za słabeusza, cherlaka, półinteligenta i homoseksualistę. Odmówiono mu kariery wojskowej, więc wyniósł się do Austrii - największego wroga ówczesnej Francji. Tam zdobył wykształcenie, patenty i tytuły, dzięki którym służył cesarstwu przez ponad pięćdziesiąt lat. Napoleon uważał Eugeniusza Sabaudzkiego za jednego z siedmiu najlepszych wodzów świata. Wielu się z nim nie zgadza w tym względzie, ale panuje powszechna zgoda, że Austria nie miała lepszego dowódcy wojskowego. Dowodził w wojnach z Turcją, Hiszpanią, Francją, udzielał się przy polskiej wojnie sukcesyjnej. Nasz książę doczekał się za zasługi niebywałego zaszczytu: jego pomnik konny stoi na Heldenplatz przy Hofburgu naprzeciwko bliźniaczego pomnika arcyksięcia Karola Habsburga.

     Dochody z rodzinnych posiadłości i licznych nadań cesarskich Prinz Eugen przeznaczał na rozwój sztuk. Wybudował sobie kilka pałaców, utrzymywał wielu artystów i intelektualistów (ponoć sam Jan Jakub Rousseau przyjmował od niego pieniądze, poza tym znał się z Monteskiuszem i Leibnitzem), miał gigantyczną bibliotekę, kolekcjonował rzeźby i obrazy. Sam Belvedere powstawał przez dwadzieścia trzy lata od 1700 roku, a w jego realizację zaangażowano wspaniałych barokowych ogrodników, architektów, malarzy i rzeźbiarzy. Prinz Eugen nigdy się nie ożenił, więc nie miał komu przekazać swojego dziedzictwa. Po jego śmierci (zmarł, śpiąc w łóżku, na zapalenie płuc) majątek przypadł siostrzenicy księcia, której nigdy na oczy nie widział. Kobieta wprowadziła się do Belwederu i z miejsca postanowiła wszystko sprzedać i wrócić, skąd przyszła. Musiała niestety poczekać parę lat, aż znajdzie się kupiec na tak wielkie bogactwa. Maria Anna Wiktoria Sabaudzka (bo tak się nazywała) zdążyła w międzyczasie wyjść za mąż (w wieku 51 lat) i rozwieść się (19 lat później). Dożyła radośnie osiemdziesiątki gdzieś w Turynie.

     Pałac Belvedere nabyła od księżniczki sabaudzkeij przesławna cesarzowa Maria Teresa i od tej pory był własnością Habsburgów. Na zmianę Górny i Dolny Belweder służyły za przechowalnię a to obrazów cesarskich, a to cesarskiej rodziny, która uciekała przed różnymi zawirowaniami historii, a to zabytków z Egiptu lub Efezu. Mieszkali tu na przykład Maria Teresa Szarlotta, jedyna z dzieci Ludwika XVI, która przeżyła Wielką Rewolucję Francuską, i następca tronu arcyksiążę Franciszek Ferdynand, który został zamordowany w Sarajewie w 1914. Po ustanowieniu Republiki Belvedere przeszedł pod zarząd państwa i definitywnie został przekształcony w muzeum. Podczas drugiej wojny światowej część zabudowań ucierpiała, ale dziś już tego nie widać. Dodam jeszcze, że w Górnym Belwederze odbyła się uroczystość odzyskania przez Austrię niezależności (1955). Od tamtego momentu alianci wycofali się ze swoich stref okupacyjnych i państwo mogło się zjednoczyć.

cdn.

Dienstag, 8. Mai 2012

Fotostory

     Doświadczyliście kiedyś, zupełnie niespodziewanie, powrót do dzieciństwa? Mi się to zdarza całkiem często, ale takiego wybuchu dziecięcego entuzjazmu dawno nie przeżyłam. A wszystko dlatego, że trafiłam do Naturshistorisches Museum (NHM), czyli Muzeum Historii Naturalnej. NHM mieści się naprzeciwko Kunsthistorisches Museum, w bliźniaczym budynku. Różni się jednak wykończeniami z zewnątrz i wewnątrz. Nie przytłacza tak swoim przepychem jak KHM, dzięki kamiennym płytom o piaszczystym kolorze wydaje się bardziej przytulny, złocenia i posągi nie atakują co chwilę człowieka, także wstęp jest nieco tańszy.

     Na wystawę stałą NHM składają się kolekcje  minerałów i kamieni jubilerskich, wytworów ludzkich z epoki przedhistorycznej, skamieniałości różnych czasów (np. dinozaurów!), entomologiczne i wiele, wiele różnie spreparowanych zwierząt. Niestety to, co mnie interesowało najbardziej, czyli wystawa meteorytów, zamknięte aż do jesieni. Ale nie straciłam rezonu i energii! W muzeach historii naturalnej mam wrażenie, jakbym wróciła do czasów, kiedy czytałam książeczki dla dzieci z mnóstwem obrazków i marzyłam o tym, że będę paleontologiem albo astronomem. Każdy eksponat wywołuje we mnie mnóstwo pozytywnych emocji i przypomina, że tyle jest jeszcze do odkrycia na świecie!



Tu na przykład wielki kryształ górski (to przezroczysta odmiana kwarcu). To zielone z lewej to malachit. Czyż to nie piękna nazwa? Wymawiając "malachit" czuję jego piękną wypolerowaną powierzchnię i widzę zieleń prawie tak mocno jak w słowie "chlorofil".









To był jakiś naturalny stop metali, nie pamiętam niestety jakich. Lem musiał się nieźle naoglądać takich ziemskich tworów, gdy tworzył swoje kosmiczne krajobrazy.









Jedna z sal mineralogicznych. NHM ma jedną z największych tego typu kolekcji na świecie i prezentuje ją naprawdę godnie. Jest naprawdę przeogromna, każdy kamulec fascynuje wyjątkowym pięknem. Eksponaty leżą w eleganckich drewnianych gablotach, a wystrój sali koresponduje z jej zawartością. Obraz po lewej na tym zdjęciu przedstawia gejzer, a po prawej Alpy.






Czyż ci państwo tutaj nie wyglądają uroczo? Zgrabna alegoria ludzkich rzemiosł - kowalstwa i jubilerstwa.




W tej sali przechowywane są najdroższe (dosłownie) skarby muzealne. Kamienie szlachetne, półszlachetne i ozdobne:  diamenty, szafiry, szmaragdy, rubiny, turkusy topazy, opale, aleksandryty, turmaliny, granaty, onyksy i całe mnóstwo innych... Leżą obok siebie klejnoty jeszcze nie tknięte, ledwo wyciągnięte z ziemi oraz te już oszlifowane, z których wydobyto głębię  koloru i blasku, wprawione w kosztowne pierścienie i kolyczki. Mają tu miejsce też samorodki złota, srebra i platyny, perły z całego świata, muszle, korale czerwone i czarne, bursztyny...




Owszem, to sztuczne kwiaty. Rzeźbione w różowym kwarcu i serpentynicie. Kamień tak cienko wymodelowano, że światło przechodzi przezeń na wylot.

















Pełna kontemplacji miniatura w kamieniu.


















"Edelsteinstrauß" - czyli bukiet z kamieni szlachetnych. Maria Teresa podarowała go swojemu małżonkowi Franciszkowi Stefanowi. Składa się z ponad dwóch tysięcy diamentów i siedmiuset kolorowych kamieni szlachetnych lub półszlachentych, które tworzą kwiaty i liście. Wazon wyrzeźbiono z kryształu górskiego.













Ametyst. Właściwie jego połowa. Druga połowa stoi po drugiej stronie schodów. Dodam, że wysokością niewiele mi ustępuje.

















Wychodzimy ze świata kamieni do świata skamielin.




Rekonstrukcja namiotu łowców mamutów. Można było zajrzeć do środka, ale ciężko powiedzieć, co tam było, bo nie mieli żarówek.



















Uwaga! Dinozaur!








Straszny, co nie?













O, a ten się przewrócił na plecy i już nie mógł wstać.
















Są też takie, które pływały:
















I takie, które latały:




















A to jeden z moich ulubionych. Archeopteryx. Ogniwo między dinozaurami, a ptakami. Nie miałam pojęcia, że trzymają go w Wiedniu. Tym większa radość ze spotkania :)




Natępne niespodziewane spotkanie. Oto przed państwem wcielenie kobiecego piękna - Wenus z Willendorfu!


Niestety reszta wystawy antropologicznej w przebudowie :/



Wracamy więc do skamieniałych koleżków...



















To się nazywa noga.



To było strasznie fajne muzeum. Wywieszali tabliczki o treści "można dotykać eksponatów".













Zdaję się, że to był taki primitywny słoń. Ale głowy nie dam. To mógł być też tygrys szablozębny. Nie pamiętam. Pamiętam za to bardzo dokładnie, że na ścianie wisi liść palmy, a to takie małe w lewym dolnym rogu, to jest koprolit, czyli skamieniała kupa.










Śliczna skamielina, przyznacie. A to typowy amonit. Tyle że wypełniony skrystalizowaną siarką.












I inne muszelki zamienione w kamień. Można wszystko dokładnie obejrzeć, jak to się skręca w środku.












A ten pan straszy w korytarzu. To jakiś jeleń z epoki lodowcowej. Aż się dziwię, że żadne dziecko się nie rozpłakało na jego widok, bo ja miałam ochotę.




Sala kopułowa i personifikacje różnych nauk: paleontologii, mineralogii, antropologii, etnografii... Może tego nie widać, ale naprawdę można się było domyślić bez podpisu ,kto kim jest. No bo pomyślcie o takim mineralogu z końca dziewiętnastego wieku. O takim z lupką i małym kilofkiem. Prawda, że widzicie?



Mała salka wykładowa. Niesamowicie mi się podoba jej wystrój. Jest taki... secesyjny. W tych gablotkach wystawili stare mikroskopy. W połączeniu z modelami jednokomórkowców wiszącymi pod sufitem i panoptikum z tyłu dawały iście steampunkowy nastrój.







O. Meduza pływa w powietrzu.













I wielki kalmar!






Kto zgadnie co to jest?
Otóż, to są wszystkie gatunki biedronek, jakie występują w Europie :)










I mnóstwo innych zwierzątek!














Uff! Tyyyyle wrażeń! Ja chcę jeszcze raz!